— Nam potrzebny człowiek pewny — do binduhy! Chłopy będą toporami robić. Pan chłopów będzie pilnować, ćwieki wydawać — roboty patrzeć. A jak pan interes pozna, i zechce — to i z drzewem pan pójdzie.
— Nie żaden ja pan — i wolałbym sam robić, a nie innym komenderować. Daleko te lasy?
— Trzy stacye stąd koleją — do binduhy wiorst piętnaście — kniazie puszcze! Drzewo fajn, pójdzie aż do Gdańska.
— Nie rozumiem tej roboty. Może nie będę zdatny.
— Niech pan się namyśli. Damy pięć rubli tygodniowo i produkta. My mamy wiarę do pana.
Pomyślał chwilę. Ujrzał przed sobą bory, rzekę — długie szeregi tratew — tygodnie spędzone z naturą.
— Pójdę! — rzekł prawie bezwiednie.
Kupiec już wydobył z kieszeni gotowy kontrakt do podpisania, i podał mu.
Jaworski przeczytał, pokręcił głowią.
— Powtarzam panom, że roboty tej nie robiłem nigdy.
— I rymarzem pan nie był nigdy! — zaśmiał się Lejba. — Kupce nie kupują pana rąk — ale głowę — oni dobry zrobią interes. I niech pan też bez strachu podpisze. Oni żadne łapserdaki i szachraje, oni wiedzą — ile człowiek wart.
Jaworski podpisał, i spytał o rozporządzenie.
Strona:PL Maria Rodziewiczówna - Atma.djvu/220
Ta strona została przepisana.