swe podróżne, i ruszyli raźno naprzód — zajęci tem jutrem znojnem, radzi wziąć się do trudu. Przed młynem tłok był furmanek i ludzi, ładujących worki mąki. Stanęli podróżni, żeby się pogapić, rozpytać o swego żyda.
Ale nikt z nimi mówić nie miał czasu, bo robota nagliła i co raz z magazynu przy młynie rozlegał się głos napędzający do pośpiechu. Samolik zawsze ciekawy zajrzał do wnętrza. U wagi stał człowiek w wytartym kożuszku, ubielony mąką i zdawał wory żydowi.
— Karliński! — wyrwało się z ust Samolika z wyrazem radosnego zdumienia.
Tamten głowę podniósł, spojrzał, uśmiechnął się, ale tylko skinął i dalej ważył, notował, napędzał robotników.
Dopiero gdy transport był kompletny, pożegnał żyda odbiorcę, magazyn zamknął i przywitał niespodziewanego znajomego.
— Wyście tu poco przybyli?
— Do szosy zgodził Juda Grosberg, nas pięciu z Bereźnicy. Ot, spotkaliśmy się! Dziwo! Poznaliście mnie? Toć pięć lat, jak wtedy razem byli przy moście? Pamiętacie?
— Jakby wczoraj. To całe lato tutaj będziecie?
— Pewnie! A wy co? Dzierżawicie ten młyn?
— Uchowaj Boże. Młyn grafski, dworski, dzierżawi pan Baczyński, w miasteczku ma dom, bogacz. Tu służę, już trzy lata.
Strona:PL Maria Rodziewiczówna - Atma.djvu/224
Ta strona została przepisana.