mu się ściele — i oddawna żył w rozterce ze sobą — w walce — w niepokoju.
Czasami był pewny, że powinien odejść — czasami był pewny, że powinien pozostać.
Przykazanie, które sobie za cel życia postawił, być dobrym — i które dotąd w wykonaniu dawało mu taką jasność w duszy — tym razem szarpaniem było — zgiełkiem — sprzecznych zdań i postanowień — i tak trwało — oddawna.
Dziś postanowił odejść — i z tem wszedł do mieszkania Koźlakowskich — na plebanii. Byli wszyscy troje. Stary reperował skrzypce — Szymborska cerowała kościelną bieliznę, stara na jego widok zakrzątała się podawać mu posiłek i gadać życzliwie.
— Słyszane rzeczy! Na obiedzie pan znowu nie był — i nie przysłał młynarczyka nawet. Zdrowie pan straci, z sił spadnie. I poco! Ten sknera kielniarz Baczyński — zamrze której nocy, i Jakubowicze okradną sieroty. Nie poradzi pan takim!
— Tak źle nie będzie. Stary mi ufa, dzieci kocha, a Jakubowicze nie złodzieje. Zresztą wystarczy dla wszystkich — żony też nie skrzywdzi.
— Panu każdy dobry i uczciwy — bo pan sam taki. Wedle pana to złych ludzi wcale niema na świecie.
— Bo i niema. Są tylko głupi.
— A którzy głupi? — zagadnęła Szymborska.
— Ano właśnie ci, których złymi nazywają.
Strona:PL Maria Rodziewiczówna - Atma.djvu/229
Ta strona została przepisana.