— Chodźmy stąd. Niech się pani uspokoi! — rzekł cicho.
— Ja — ja nie chcę spokoju. Ja tu żyć dłużej nie mogę! Ja śmierć sobie zrobię. Zlituj się! — jąkała.
Jego jakby zaraził ten dziki szał.
— A potem co? — szepnął.
— Co mi tam potem! Niech będzie śmierć. Ale ja muszę żyć, ja muszę z tobą być. Potem wyrzuć, bij, lżyj, plwaj, nogami kop! Co mi! Twoją być, twoją choć chwilę — choć tę jedną noc. Zlituj się, ja ginę, umieram!
Bez słowa już otworzył drzwi swej stancyi, czując, że uledz musi, nawet nie próbując się opierać, ani rozważać.
A potem, gdy przyszła refleksya, nie żałował swej słabości patrząc na zmianę zaszłą w usposobieniu Szymborskiej. Była jakby przeistoczona; promienna, słodka, dobra, uległa. U rodziców pracowała dzień cały w ogrodzie, w kuchni, w domu, dla każdego miała dobre słowo i życzliwość, dla niego jakby kult niewolnicy i wdzięczność.
Nie kochał jej ale czuł się potrzebnym, wielbionym, pożądanym i sprawiało mu to zadowolenie, dawało życiu urok.
Po miasteczku wieść się rozniosła prędko. Podpatrzyli młynarczyki, rozpletły kumoszki.
Szymborska teraz codziennie przynosiła mu
Strona:PL Maria Rodziewiczówna - Atma.djvu/232
Ta strona została przepisana.