Raz w końcu czerwca zjawił się nowy oficyalista. Chłopak może dwudziestoparoletni, smukły, przystojny, w palonych butach i obcisłych granatowych spodniach, w czapce na bakier i z ponsową różą w klapie surduta.
— Praktykant! — pomyślał Jaworski, taki typ był udany i dobrze mu kiedyś znajomy. Zeskoczył z konia i wszedł, gwiżdżąc do składu.
— Szruta gotowa? — spytał z góry, bez powitania.
Zajęty wagą, Jaworski nic nie odrzekł.
— Gdzie młynarz? — huknął młodzik.
Jeden z fornali odparł:
— A dyć waży.
— Głuchy, czy ki byabeł. Może niemowa! Pytam, czy mlewo gotowe?
— Toć fornale ładują. Nie widzi pan! — odparł wreszcie Jaworski.
— A dużoście piasku dosypali?
— Dużo.
Fornale zaczęli się śmiać. Młodzik poczerwieniał, stanął u wagi, i o każdy worek się spierał. Jaworski jakby go nie było, załatwił swą robotę, gdy skoczył, dobył dworską księgę, zapisał.
— Podpisz się pan tutaj! — rzekł.
— Z uwagą, że waga niedostateczna.
— Owszem. Młynarczyk z furami pójdzie do sprawdzenia w prowencie. Jasiek, przeprowadzisz fury do dworu — z kartką ode mnie do pisarza. —
Strona:PL Maria Rodziewiczówna - Atma.djvu/237
Ta strona została przepisana.