na ławce pod ścianą młyna dwie stare kobiety i Samolika.
Obydwie ubogo były odziane, jak mieszczanki, ale on odrazu poznał tę, jedną, z fotografii siwowłosą, szczupłą, wiekiem przygarbioną kalekę. A Samolik go zobaczył zdala i zawołał:
— A, przecie, jesteście. Macie niespodziankę!
Staruszka powstała, z oczu białych, martwych poczęły biedź ciche łzy, i stała jakby zaklęta, bojąca się, szepcząc nieśmiało.
— Spalił się szpital, ksiądz inny, nie mogłam, nie miałam dachu, myślę, przed śmiercią...
I złamał się jej głos we łzach, bo poczuła swą rękę ujętą w twardą dłoń i usta synowskie na niej i objęła go ramionami za głowę, rozełkana, a bezmiernie szczęśliwa.
Wprowadził ich do swej stancyi; Samolikowie poczęli mówić, opowiadać, staruszka milczała, skupiona, trzęsąca się ze wzruszenia.
Jaworski ugościł Samolików, zapłacił z podzięką za drogę i wydatki, i dopiero, gdy wieczorem późnym odeszli do miasteczka, usiadł przy staruszce.
— Adasiu! — szepnęła, dotykając rękami jego głowy, twarzy. — Synku jedyny, dziecko, jakiś ty mizerny, jak ci nawet głos się zmienił! Mój Boże, tyle lat. Ale cię widzę, jak wtedy! Powiedz, nie gniewasz się, żem bez pytania, bez pozwolenia przyjechała? Nie mogłam. Ja ci nie zaciężę, synku!
Strona:PL Maria Rodziewiczówna - Atma.djvu/242
Ta strona została przepisana.