— Co też matka mówi. Stancya jest, chleb jest.
— Tak mnie i Samolikowa uspokajała. Jak Józef jej napisał, żeś starszy we młynie. Ale ty mi powiedz, że mi wybaczasz. Mój Boże, przed śmiercią choć trochę z tobą pobyć, za twoje pieniądze pochów mieć. Mój Boże, takie szczęście.
— Dziękuję, matko, żeście przyjechali! — rzekł, rękę jej całując. — Ot, będę miał gospodynię!
— Będziesz, dziecko. Nie turbuj się, żem ślepa, ino kąty poznam, to trafię i wszystko zrobię. Z tobą być, z tobą! Jaki Pan Jezus łaskawy!
I trzymając rękę jego w swych rękach, poczęła się modlić szeptem drgających warg...
Nazajutrz, gdy Jaworski nie przyszedł do organisty na obiad, Szymborska poniosła mu jadło w koszyku do młyna i weszła do stancyi, pewna, że nikogo niema.
— To ty, Adasiu? — ozwał się obcy głos.
Kobieta spojrzała zdziwiona na staruszkę siedzącą u okna, w słońcu, zajętą robieniem wełnianej pończochy.
— Ja przyniosłam obiad panu Karlińskiemu — rzekła zmieszana. — Nie wiedziałam, że gościa ma.
— Ja nie gość, ja jego matka.
— To pani już tu będzie?
— Już zostanę, dzięki Bogu.
— To i gotować w domu będziecie?
Strona:PL Maria Rodziewiczówna - Atma.djvu/243
Ta strona została przepisana.