Akt jej wdowi był w papierach, i metryka chrzestna syna, i cenzury gimnazyalne, a potem już tylko te dwa listy, które on pisał. Łez ślady były na nich widoczne, a ileż było niewiadomych pocałunków rozełkanych ust.
I ten obcy poczuł się po tej cudzej matce jakby rodzonym sierotą.
Wieczorem przybiegła Szymborska. Oddawna raz pierwszy znowu byli sami, ale jakby przejęci majestatem śmierci — siedzieli obok siebie na ławce pod ścianą — uroczyści i skupieni — czując obecność i powagę zmarłej nad sobą.
Kobieta śpieszyła do domu, matka była ciężko chora, roboty nadmiar i znów Jaworski sam został zamyślony, skupiony w sobie.
Było już zupełnie ciemno w izbie, gdy ktoś wszedł — Wojdak.
— Czy pan już śpi? — spytał nieśmiało.
— Nie. Zaraz lampę zapalę.
— Nie trzeba. Tak lepiej. Mam pana o coś poprosić. Wolę pociemku.
— Mów pan. Z miłą chęcią usłużę, jeślim w mocy!
Wojdak usiadł i milczał chwilę.
— Pan pewnie znowu grał z Jakubowiczem? — rzekł Jaworski, żeby go ośmielić.
— Nie. Gorzej. Czy pan ma wpływ na Baczyńskiego?
— Żeby panu pożyczył pieniędzy?
Strona:PL Maria Rodziewiczówna - Atma.djvu/252
Ta strona została przepisana.