w złote słońca — utkane w kwiaty — w zieleń, we wszelkie barwy skalistych pokładów.
I stał na drodze, która ślimakiem — ponad zboczami wiła się ku szczytom — i tą drogą tłum szedł — mozolnie powoli — jakby niechętnie — a z musu.
Rozejrzał się w tych ludziach — i począł witać rozpromieniony radością spotkania, bo długo ich nie widział.
Pozdrowił Samolika zajętego łupaniem kamieni na szosę, i przysiadł przy nim na głazie.
— Spocznij — daj mi młotek, pomogę ci! — rzekł.
— Maszże jeszcze moc — po więziennym chlebie! — tamten z ubolewaniem, z niedowierzaniem rzekł:
— Mam moc, że zda się, skały te bym nosił! Robiłbym za dziesięciu, tylko — że mi trzeba tam iść! W górę.
A gdy bił kamienie z uciechą okrutną — przystanął przy nim Własow ze swą artelą, i poczęli mu ręce ściskać — radować się.
— Karluszka brat! Wypuścili ciebie na wolę. Chwała Bogu. Zostań-że z nami. Mocny ty, kiedy cię robactwo turemne nie zjadło.
O jakiem oni mówili robactwie, kiedy on się czuł taki czysty, zdrów, mocny — i tak go rwało — dalej!
Nie mógł z nimi iść tak wolno — wyprzedził.
Strona:PL Maria Rodziewiczówna - Atma.djvu/262
Ta strona została przepisana.