I znowu spotkał Jankowskiego, siedzącego na brzegu drogi — i tak mu się ucieszył, że go ramieniem objął, uścisnął — i tak w objęciu spojrzeli sobie w oczy — przez mgłę z łez — i chwilę szli razem, aż się zgubili w tłumie — a wpodle siebie ujrzał Jaworski starego Lejbę Minca i Kacperskiego stolarza.
Witał, śmiał się do nich, pytał, odpowiadał, ale nie mógł długo bawić, bo go coś pędziło, rwało, niosło — dalej — wyżej.
A wreszcie zdało mu się — że cały tłum zna, kocha, każdego pozdrawiał, każdemu chciał usłużyć, każdemu pokazywał jasność — co się jarzyła na szczycie gór, i mówił:
— Tam trzeba nam wszystkim być.
— Gdzie? Nie widzę. Ciężko! Daleko! — odpowiedziały głosy.
— Nic to! Dojdziem! — mówił i oczy mu pałały.
Wyprzedzał ich, oglądał się, wołał — ale droga była zda się bez końca — tak nieznacznie się podnosiła — więc spojrzał w bok — na ścianę skalną, i zobaczył ścieżkę stromą — prostkę. Zatrzymał się. Moc miał, ale go chwycił chwilowy zawrót głowy — zawahał się.
A wtem ujrzał obok siebie Władka Wojdaka.
— Pomożesz mi! Stój tu przy skale. O ciebie się oprę — wskoczę — het — na tę ścieżkę. Tam mi trzeba, na szczyt.
Strona:PL Maria Rodziewiczówna - Atma.djvu/263
Ta strona została przepisana.