Prawda. Izba bielona, pusta, drewniana prycza, okno niewielkie, wysoko nad ziemię, a w niem łuna zachodu słońca. Karliński umiera, a za ścianą piskliwy głos Jagusi kucharki zawodzi:
O mój Jasinku, na rany Boga
Słońce zachodzi, daleka droga!
— Karliński! Czort! Upiła się kanalia! Wstawaj! Wołają ciebie.
Brutalna dłoń szarpnęła go za ramię, poczuł pięść na żebrach. Zerwał się.
— Co to? Przecie po sprawie, po wyroku! Czego chcecie? Nie będzie już śledztwa?
— Co ty? Chory, czy pijany. To ja, Semeniuk! Wstawaj, wołają cię. Masz odwiedziny! Żona do cię przyszła!
— Żona!
Usiadł na pryczy, oprzytomniał. Ujrzał wyraźnie więzienną izbę, towarzyszy skazańców, leżących pod ścianami, dozorcę Semeniuka.
Żona! Prawda. W paszporcie Karlińskiego była adnotacya »żonaty« i miał Jaworski dotąd, ukrytą na sznurku na szyi obrączkę, wykupioną niegdyś przed laty, od żyda gałganiarza.
Odziedziczył matkę, odziedziczył żonę.
Jakże znalazła jego ślad w morzu szarej ćmy roboczej bezimiennej? Prawda, był mordercą, pisano o nim w gazetach, mówiono ze zgrozą, szeroko. Musiała się dowiedzieć wypadkiem i przy-