Strona:PL Maria Rodziewiczówna - Barbara Tryźnianka.djvu/022

Ta strona została skorygowana.

żdej pracy? — spytał Strażyc z uśmiechem pogardliwej wyższości.
— To bardzo łatwo. Każda praca daje rezultat; więc człowiek ma oczy — patrzy i sumuje.
— Tak — to bardzo amerykański sposób sądzenia.
— Chłop jestem, po chłopsku rozumiem.
— Chłop jest potęgą, co wykwitła w złą chwilę, — rzekł doktór Sabiński.
— Dlaczego? — spytał Ruchno.
— Trafiła na epokę orgii materyalizmu i użycia. Młoda — więc się zgangrenuje łatwiej.
— A tom wpadł, — myślał Tomek. Miało być wino, kobiety i śpiew, a tu te dziady filozofują. Pechowaty mam dzień.
Nudził się, i przestał słuchać, co mówiono. Co go te dysputy mogły obchodzić.
Dobrze zjadł, wypił — chciał się bawić.
Miał zamiar po obiedzie wymknąć się do parku i poszukać owych służebnic Strażyca, gdy w chwili, w której wstawano od stołu, gospodarz mu szepnął.
— Zajmij pan przez godzinę tego Ruchnę. Mam poufną sprawę z tamtymi. Potem wieczór nasz.
Więc gdy panowie zasiedli do kart, Tomek znalazł się w ogrodzie, ale z Amerykaninem, który zapalił ogromne cygaro i lustrował wszel-