Strona:PL Maria Rodziewiczówna - Barbara Tryźnianka.djvu/032

Ta strona została skorygowana.

ności i pan Feliks i Władek wyjechali do Warszawy — nikt nie mógł wpłynąć uspokajająco.
Posłano fornali szukać zguby po polach i lasach, a tymczasem matka tonęła we łzach; widziała go już to zbroczonego krwią, to jako topielca. Deniska noc całą to grzała kompresy, to liczyła krople, to wybiegała po wieści — do rządcy.
Rano wysłano depeszę alarmującą do Warszawy, i dano znać do policyi.
Pani Feliksowa wyczerpana zupełnie zasnęła — gdy około południa wolantem Strażyca Tomek się zjawił, shulany, przepity, niewyspany i w fatalnym humorze.
Terka spotkała go w sieni.
— Gdzieś ty był? Tutaj taka awantura — szukają twego trupa, bo mama była pewna, żeś się zabił. Mama całą noc nie spała z rozpaczy, a teraz leży chora.
— Nic jej nie będzie. Nie desperowałaby po mnie, toby desperowała, że ci włosy wypadają, albo że Władek może mieć niestrawność. Nie skrzecz, bo mnie głowa boli. Idę spać, przynieś mi herbaty z cytryną.
— Nie jestem twoją służącą, ani niczyją!
— Pewnie. Na pomywaczkę nawet się nie zdałaś.
— A ty na pastucha nawet. Taki stary, wielki, wąsaty — a egzaminu nie może zdać.
— A ty dużo zdałaś, wiele umiesz.