— Ja nie potrzebuję egzaminów, a mój mąż skończy dwa uniwersytety.
— Kozę paść potrafi każdy dureń.
Terka, czerwona z pasyi, kopnęła Kreta przez zemstę, a Tomek wyjął naboje ze strzelby i wieszał ją na rogu jelenim, gdy drzwi się otworzyły — i weszła pani Feliksowa, w szlafroku, nieuczesana — płacząc z radości.
— Tomek, moje dziecko, mój skarbie! Żyjesz!
— Co mam nie żyć. Mama zawsze coś sobie uroi.
— Ach Boże, życie mi wraca! Dziecko ukochane, miałeś wypadek? Co? Mów?
— Najgorszy wypadek — to właśnie, że żyję! Żeby mama raczej zajęła się uwolnieniem mnie stąd, bo naprawdę doprowadzicie mnie do samobójstwa.
Ale na to pani Feliksowa przybrała minę namaszczoną.
— Ojciec tak zdecydował, Tomeczku, ojciec, najwyższa powaga i pan w rodzinie.
— A ja mamie mówię, że gwiżdżę na rodzinę. Jestem pełnoletni i żadnych powag i »panów« nie uznaję. Będę żyć i robić, co mi się podoba, a tu z wami tkwić nie myślę.
— Jezus, Maryo — ty bluźnisz!
— No — więc co. Sufit się nie wali, widzi mama.
Pani Feliksowa zaczęła napowrót płakać.
Strona:PL Maria Rodziewiczówna - Barbara Tryźnianka.djvu/033
Ta strona została skorygowana.