Strona:PL Maria Rodziewiczówna - Barbara Tryźnianka.djvu/037

Ta strona została skorygowana.

Malicka wysypała z fartucha gruszki w kosz, i poprowadziła go do domu.
Tam — w izbie bielonej, czystej, umeblowanej bardzo skromnie — zasiedli przy stole.
— Był tu u mnie żyd onegdaj, powiadając, że pan by wziął mój kapitalik. A czemuż — i owszem chętnie go zawierzę — rzekła kobieta z prostotą, patrząc w twarz Gozdawy bystro i spokojnie.
— Na mały czas mogę pani wygodzić! — odparł górnie i lekko.
— Dlaczegóż tak? Ja mogę na długo zostawić.
— Ale ja potrzebuję chwilowo. Właściwie nawet, nie potrzebuję gwałtownie — ale wolę mieć jedną kredytorkę, sąsiadkę, niż kilku. Jestem jedynym spadkobiercą milionowego brata.
— A to już umarł pański brat?
— No nie — bo w takim razie bym nie pożyczał. Ale po jego śmierci — spłacę pani należność natychmiast.
— Niechby pan raczył zatrzymać i dłużej. Mnie nie pilno.
— Nie, pani. Pod tym tylko warunkiem biorę.
— Do śmierci pańskiego brata?
— Tak — nie dłużej.
— Ano, trudno. Niech będzie wedle pana