nerką Przyłubską, Mania Zadorska z rządcą Strażyca. Wszyscy wracali do ognia, a naostatku ukazał się Tomek, niosące w kapluszu coś, co wytrząsnął u stóp pani Brzechockiej.
Był to zwinięty w kłębek — jeż.
— Oto jest ów gad jadowity, co panią tak wystraszył.
Ale sama myśl o wężach zniszczyła animusz kobiet. Zaczęto się sadowić wokoło ogniska, dobywając z furgonów dery i płaszcze.
— Teraz niech kto zaśpiewa! — zaproponowała pani Brzechocka.
— Lepiej byście upiekli kartofli i dobrali się do koszyków, które we dworze ładowali w wozy, — rzekł doktór.
— Doktór-by tylko jadł! — zaśmiała się Brzechocka.
— A pani-by tylko węża kusiła, jak Ewa.
— Bardzo lubię pokuszenie. Kusić i być kuszoną. Wszystko jedno.
Trąciła leżącego u jej nóg Tomka.
— No, śpiewać urwisie! Z brawurą i swawolą na cały głos zaintonował:
»Ich hab’ meine Sach’ auf Nichts gestellt
Drum ist so wohl mir auf der Welt.
Juchhe!«
— Pfuj! — uderzyła go parasolką. — Coś czułego, romansowego, stosownego do poezyi lasu.