W cieniu rozległ się głos ostry korepetytora.
— Jest legion ludzi, którzy nic nie posiadają i nic dla siebie nie pragną, a tylko dobra dla mas, światła dla wszystkich...
— I automobilu dla każdego. Idę pod pana sztandar choćby zaraz — do czasu, aż nie odziedziczę milionów stryja. Wtedy zaczniemy sobie zawadzać, ale mam nadzieję, że wtedy i pan coś zdobędzie i drugiemu nie da. Teraz gotówem zaśpiewać:
»Krew naszą lata leją katy,
Przez ojców skuci ronim łzy,
Ach kiedyż przyjdzie dzień wypłaty,
Kiedy do grosza dorwiem się my!«
Waryantów tej pieśni dużo się znajdzie — wśród wszelkich klas i stanów, — ale żeby ona była tak bardzo miłosną — trudno powiedzieć.
Po towarzystwie przeszedł prąd niemiły: chłodu, zgrzytu — jakiegoś przygnębienia. Panienki patrzyły niechętnie na Tomka — zaczęły coś między sobą szeptać — część mężczyzn jakby potakiwała milczeniem, inni nie czuli ochoty do dysputy, nie przywykli do abstrakcyjnej rozmowy. Doktór Sabiński słuchał uważnie i widocznie się cieszył. Coraz jeżyła mu się obrośnięta twarz uśmiechem starego Satyra.
Gdy Tomek przestał i leniwie wyciągnięty na ziemi, zapalił papierosa — doktór go zaczepił.