Strona:PL Maria Rodziewiczówna - Barbara Tryźnianka.djvu/055

Ta strona została skorygowana.

odsunęło się — skupiło z drugiej strony ognia. Wydobyto zapasy z koszów, odkorkowano butelki, rozmawiano znowu, śmiejąc się i dowcipkując. Nawet Brzechocka flirtowała z Chojnowskim. Wszyscy mieli dosyć Tomka i jego dzikich teoryi. Tylko korepetytor został, ponuro zapatrzony w ogień, i po chwili rzekł swym chropowatym głosem:
— Pan ma w wielu rzeczach sąd jasny i zdrowy.
Tomek obrócił się — spojrzał nań — i rzucił niedbałe:
— Dziękuję panu!
Było coś w tonie, w wyrazie, że korepetytor się zająknął, poczerwieniał obrazą.
— Ale, niestety — pan jest, pan jest... szukał wyrazu.
— Gozdawa! — pomógł mu doktór.
— Właśnie.
— Właśnie! — potwierdził Tomek, powstając i — ustępuję panu miejsca bez żalu. Naturalnie, jeśli dostanę samochód! Żadnych zresztą honorów, zaszczytów, przywilejów nie żądam.
— Ale Gozdawą pan pozostanie, — zaśmiał się zjadliwie korepetytor.
— Niestety — ten spadek muszę zachować, wraz z artretyzmem w prędkim czasie i podagrą trochę później.