Strona:PL Maria Rodziewiczówna - Barbara Tryźnianka.djvu/060

Ta strona została skorygowana.

— Taka jest wasza wdzięczność i zapłata — roześmiał się Tomek. — Gram dwie godziny pewnie. Na drugi raz przywieźcie ze sobą gramofon.
— Ach, kiedy będzie ten drugi raz — westchnęła któraś z panienek.
Zaczęto się zbierać do odwrotu. Przy wsiadaniu na furgony — w ciemności, rozlegały się piski i nerwowe śmiechy — wreszcie wozy ruszyły. Tomek ulokowany na drabinie pociągnął ostro smykiem po strunach i zagrał »Maćka«.
— Zabierasz skrzypce? — spytał doktór.
— Kupiłem — i to chyba jedyny mój dobry interes w życiu. To stary tyrolski instrument.
— Zda ci się, zda, w przyszłości. Masz, chłopcze, gotowy chleb w ręku z tą muzyką.
Nad ranem bracia znaleźli się znowu w wolancie — wracając do domu. Milczeli i Władek drzemał.
— No i cóż. Zatargowałeś Pułaską?
— Tak — jutro będę u matki z oficyalną wizytą — ziewnął — ślub za dwa miesiące, przed Adwentem... i pojedziemy do Paryża.
Tomek bawił się skrzypcami i trącając palcami struny, wygrywał »O, mein lieber Augustin«.
— Teraz stary będzie łapać Strażyca dla Terki, a stara mnie pchać do tej garbatej. Mój Boże, jak oni będą dumni, gdy skojarzą takie trzy dobrane pary. Widzę, jak stara z chustką