pół roku. Właśnie drugi miesiąc się skończył gdy umarł.
— Sam mieszkał?
— Sam, ze służącą. Zacny człowiek. Nawet moje koty go lubiły. Dobrze wyglądał, zdrowo. Zachorował nagle — na zapalenie płuc i tylko tydzień przeleżał. Rozumiem, jak panowie muszą być dotknięci. To był bardzo zacny człowiek. Ale — cóż robić — to nas wszystkich czeka. Gdy już było bardzo źle, doktór, który go leczył, zawiadomił policyę — zaraz po śmierci położono pieczęcie. Chory był do końca przytomny, zadysponował pogrzeb — zostawił pieniądze i mówił, że rodzina się zgłosi.
— Więc mieszkanie całe opieczętowane?
— Tak — z wyjątkiem pokoju służącej.
— Ach, więc ta jeszcze jest. Chcielibyśmy ją zobaczyć, dowiedzieć się więcej szczegółów.
— W tej chwili jej niema, poszła na cmentarz — ale niewiele panowie od niej się dowiedzą. To głuchoniema.
— Głuchoniema! — powtórzył zdumiony Tomek.
— Tak, i bardzo mało rozwinięta. Ale doktór Gozdawa porozumiewał się z nią doskonale, i była bardzo troskliwą dla niego i widocznie oddaną całem sercem — bo dotąd z rozpaczy jest napół przytomna i całe dnie spędza na grobie. Ot — wraca. Panowie może chcą z nią się tu rozmówić.
Strona:PL Maria Rodziewiczówna - Barbara Tryźnianka.djvu/071
Ta strona została skorygowana.