Strona:PL Maria Rodziewiczówna - Barbara Tryźnianka.djvu/072

Ta strona została skorygowana.

Wyszła na chwilę i wróciła, prowadząc za sobą kobietę drobną, czarno ubraną, której coś tłómaczyła, gestykulując z południową żywością.
Gozdawowie ciekawie jej się przyglądali.
Miała twarz suchą, bladą, jakby zastygłą, oczy czarne, bardzo smutne i spokojne, w ustach wyraz ogromnego bólu i zaciętości.
Spojrzała na przybyłych obojętnie i zwróciła się do gospodyni, nie rozumiejąc, czego od niej chce. Po dłuższej chwili dopiero skinęła głową, dobyła klucz z kieszeni — i ruchem ręki wskazała, że prosi na górę.
Na piętrze było troje drzwi — dwoje z pieczęciami, jedne wolne — otworzyła i wprowadziła Gozdawów do swego pokoju.
Nieduży, skromnie umeblowany — z widokiem na góry. Zmrok już zapadał, więc zapaliła lampę — i wskazała Tomkowi leżący na stole arkusz papieru i ołówek, zachęcając, by pisał.
— No, przecie — dowiemy się tak wszystkiego, ucieszył się pan Feliks. — Ale po jakiemu umie. Może Polka?
Tomek spytał po polsku, czy dawno służy u doktora.
Kobieta spojrzała na papier — potrząsnęła głową. Powtórzył pytanie po francusku — tedy wzięła ołówek — odpisała nieforemnem pismem: trzy lata. Rozpoczęła się w ten sposób długa i trudna rozmowa. Czytała łatwiej, ale pi-