Strona:PL Maria Rodziewiczówna - Barbara Tryźnianka.djvu/082

Ta strona została skorygowana.

Tomek skończył — papier położył — spojrzał na ojca.
Z szeroko rozwartemi oczami i usty pan Feliks siedział bez ruchu, bez mowy, jakby tknięty udarem. To bladł, to czerwieniał — i nagłe zachybotał się — pochylił bezwładnie na bok — z jakimś niewyraźnym bełkotem.
Tomek go podtrzymał, rozerwał kołnierz — ułożył omdlałego w fotelu — otworzył okno, zbiegł na dół po wodę.
Gdy wrócił, pan Feliks powoli przychodził do siebie, ale był blady, okryty zimnym potem — i patrzał błędnie.
— Co to — co to było! — wymówił z trudem.
— No nic. Duszno tu — ojciec zasłabł. Proszę wypić wody.
— No — ale co teraz?
— Powrócimy do hotelu — niech ojciec się uspokoi.
— Ale — co ty myślisz? Jak to? — bezradnie stary szeptał.
— Myślę, że stryj mógł żyć jeszcze lat dziesięć.
— Nie — nie!
— Zatem z Zagajami jest tak — jak tu pisze?
— Żeby żył — to możnaby było zwłóczyć — czekaliby, ale teraz — z czem wrócimy!
— Odnajdziemy tę — jakże ją — zajrzał