— Może utrzymywać jak najdłużej w tajemnicy klęskę — zwłóczyć, tłómaczyć zwłokę urzędowemi trudnościami — a tymczasem starać się o kredyt. I może potrosze spieniężać co się da i gotówkę ukryć. Zebrałoby się jakie z dziesięć tysięcy — za sągi — konie — bydło. Srebra można wywieźć, przechować, cenniejsze sprzęty także.
— A potem?
— No potem — wszystko rzucić — na pastwę. Żeby ojciec umarł — toby też katastrofę odwlekło.
— A któż będzie urządzał to spieniężanie i wywożenie. Bo ja — nie.
— Ojciec powinien wrócić. On potrafi oczy zamydlić.
— Już nie. Mówię ci, że klapnął. Płacze i desperuje — jest jak szmata!
— Mój Boże — aleć tę Barbarę Tryźniankę odnajdą. Wierzyciele poczekają. To niemożliwe, żeby pieniądze się nie odnalazły. A ty widzisz jakie wyjście? — masz radę?
— Ja — pojadę do Strażyca i wyznam mu całą prawdę. On ma grube kapitały i doskonałą głowę — jak chce myśleć. Twojej rady ja nie spełnię — bo to jest świństwo, takie pokątne ograbianie wierzycieli, żeby uratować marne dziesięć tysięcy. Rozumiem szwindel milionowy — ale takie paskudzenie się — to nie! Strażyc może poratuje — a pewnie coś po-
Strona:PL Maria Rodziewiczówna - Barbara Tryźnianka.djvu/097
Ta strona została przepisana.