Strona:PL Maria Rodziewiczówna - Barbara Tryźnianka.djvu/104

Ta strona została przepisana.

na niego wolant zagajski, a doktór począł się targować z furmanami o cenę do miasteczka.
Wtedy znowu »coś« targnęło Tomka i zaproponował doktorowi swoje konie.
— Ale to ci z drogi! — lekko się stary certował. — Nałożysz godzinę czasu i ze cztery wiorsty.
— Czas niebardzo mi drogi, a cztery wiorsty nie moja fatyga, ale końska. Jeszcze nie przeszedłem do piechoty — zaśmiał się.
Doktór rozsiadł się w wolancie i pokazał figę furmanom, wołając:
— Niechno wasze Ruchle i Sury będą rodzić, to ja wam też moją cenę zaśpiewam!
Ale żydy znali te pogróżki, od trzydziestu lat — nigdy nie spełnione, i śmieli się w brody.
— Tak, tak! — mówił stary, rozpierając się w wolancie. — Dobrze jest za młodu nogi zaoszczędzić — na starość będziesz dymać, jak listonosz — swoją szewską parą rumaków. Twój stryj, co je zdarł za młodu, musiał potem karetą jeździć.
Tomek milczał — ogarniał go gorzki żal i potrzeba zuchwałego wyznania.
Wieczór był wyjątkowo ciepły, jak na marzec — zalatywało już wiosną od pól czarnych, od bezlistnych jeszcze drzew.
Przypomniał sobie jakieś zdanie, słyszane lub czytane, że miłość ojczyzny rozpoczyna się