Strona:PL Maria Rodziewiczówna - Barbara Tryźnianka.djvu/109

Ta strona została przepisana.

że wolałem tu wrócić, jak słuchać jego desperacyi — lub głupich nadziei.
— Na wieść o twoim powrocie żydzi się zlecą — no — i najważniejsza — Malicka. Baba się zaraz zjawi, bo strasznie jej pilno kapitał odebrać.
— Za drzwi ją wyrzucę. Jakie ma prawo mnie napastować. Niech czeka ojca. Do lipca jeszcze Zagaje nasze.
— Radzę ci, ćwicz się tymczasem na skrzypcach. Będziesz mieć z tego kawałek chleba.
Tomek umilkł, patrząc na srebrny od księżyca krajobraz.
Powóz wjechał do miasteczka i stanął przed mieszkaniem doktora.
Gdy wysiadł, Tomek go pożegnał drwiąco.
— Proszę powiedzieć Tryźniance — że i dla miliona nie będę się nudził cnotą — ani starał o jakieś głupie ideały. Życie jest, by użyć, a niemożna — to kulą w łeb.
— To bardzo dobre, jak człowiek ma takie stałe zasady. Staraj się tylko dobrze trafić, żeby mi nie było potrzeba z tobą się babrać.
Gdy Tomek został sam w powozie — chwilę gwizdał — a potem zapytał stangreta.
— Zuzia jest w garderobie?
— Nie — odjechała w zeszłym tygodniu do rodziców.
— A gdzież oni?
— Gajowym jest stary u pana Strażyca.