Strona:PL Maria Rodziewiczówna - Barbara Tryźnianka.djvu/113

Ta strona została przepisana.

krewniak pana Ruchny — i on go zabiera do Ameryki — na dobrą posadę.
— Toś głupia. Ja ci pewnie dobrej posady nie dam.
— Ja też nie łakoma na bogactwa. Mnie byle robota i uciecha. Co tam! Choć głodno i chłodno, ale żyję swobodno. Panicz wie, żem nie chciwa, jak drugie. Nie poszłam za Jaśka — bo jak przyjdzie — że panicz zawoła »Zuziu« — to ja przylecę — będę niedaleko — i wolna. A tak mnie wciąż trwoga męczy o to nieszczęście!
— To się nie trap na zapas. Żyję i zdrów jestem — i przywiozłem ci kolczyki z Paryża. Choć-że — coś taka niedotknięta!
— Nie zostanę — przylecę innego wieczora — i kolczyków dziś nie chcę. Spieszno mi!
Objął ją — i do piersi przygarnął. Szarpnęła się — wyślizgnęła — jednym susem dopadła okna — i zginęła w ciemności.
Zdziwiony patrzał na nią długą chwilę.
— Ta idyotka — naprawdę mnie kocha — zamruczał. — Szkoda, żem nie Jasiek Ryczałek, albo ona nie milionerka!
Położył się i, zasypiając, roił jakiś wielki statek, pełen emigrantów — i siebie — w ciżbie brudnego chłopstwa — i wokoło ocean bez granic — i cel daleki — szary, mroczny, jak jesienny, ciężki dzień.



∗                         ∗