Strona:PL Maria Rodziewiczówna - Barbara Tryźnianka.djvu/122

Ta strona została przepisana.

sznego ciosu, a pieniądze pani w żadnym razie nie zginą.
— To pan by chciał — żeby rodzicom było spokojnie? Żałuje pan ojca?
— Nie pora go krytykować — kiedy może umrzeć lada chwila. A matka — to niedołężne dziecko — o mózgu ptaka. Jak ojca nie stanie, to ona potrafi tylko płakać. Trzeba ją będzie karmić, ubierać — ot, jak dziecko!
— A któż się nad nią zlituje i da opiekę?
Tomek ramionami ruszył.
— Któżby? Niby ja. Bo brat się ożenił i służy u Pułaskich bez pensyi.
— To pan ma szczęście!
— Bajeczne — zaśmiał się szyderczo.
— Ale pan by nie został w Zagajach?
— Po śmierci ojca — za nic.
— No — to ja tak myślę zrobić. Zostawię kapitał — a niech pan Gozdawa wyda panu plenipotencyę — i my z panem te interesa rozpatrzymy. — Pan położenie jasno widzi — i pan za rodzicami dobre słowo rzekł, choć pan by mógł być na ojca rozgoryczony i choć pan prędki umie być! — No, kiedy pana wola — możemy iść.
Zdjęła fartuch — i poszli.
— Marnie orzą u was! — rzekła po drodze.
— Służba nie płacona pół roku, uprząż robocza bez obroku, bo cugowe konie owies