Strona:PL Maria Rodziewiczówna - Barbara Tryźnianka.djvu/127

Ta strona została przepisana.

wam młodym iść dalej — nowemi drogami. Jeśli do licytacyi przyjdzie — to niech mi pan da znać — cobyście zachować chcieli, to ja kupię — i u siebie w spichrzu przechowam — i bez zarobku wam kiedyś oddam.
— Dziękuję pani — ale myślę, że zadługoby stały w śpichrzu. Gdy wyjdziemy z Zagajów — wymarnujemy się — lub wegetować będziemy jako przeżytki. W każdym razie za dobre pani chęci bardzom wdzięczny.
— Pana pierwsza bieda spotyka w życiu, to pan jeszcze mdły. Ja tyle miałam biedy — ile siwych włosów mam na głowie, to i czuję drugiego zgryzotę. I cierpieć człowiekowi się nie chce — i pracować się wzdraga — a potem jak się wciągnie — to tem tylko żyje.
— Słabemu, nie zwykłemu — pomódz ochota. Ja już wszystkie biedy znam — więc teraz patrzę na pana, jak na rekruta.
Ludzie mówią — żem bardzo bogata — a moje bogactwo — że potrafię pracować — i małem się zadowolnić.
Żegnam pana — i proszę zawsze do Drobiny w razie potrzeby.
Zeszła na drogę i jeszcze się raz odwróciła.
— A Zuzię zmarnować szkoda. Z duszą ludzką trza jak z ptaszkiem dzikim!
Nie zebrał się na odpowiedź, tylko ramionami ruszył — i wrócił do ojca.