Strona:PL Maria Rodziewiczówna - Barbara Tryźnianka.djvu/128

Ta strona została przepisana.

Pan Feliks drzemał. Wieczór był cudny, majowy, do pokoju wpadał przez otwarte okno śpiew słowików, rechotanie żab — i kłęby woni bzów. Na pogodnem niebie nów się srebrzył.
Niemowa siedziała u okna, bezczynnie, zapatrzona w wiosenny świat.
Tomka objęła żałość, smutek, gorycz. Usiadł naprzeciw niej z głową zwieszoną — i czuł w gardle łzy.
Z mroków pokoju — naprzeciw tego kwitnącego życia — wypełzała śmierć, nędza, ruina. Miała szarość, chłód, beznadziejność jesieni. Wtem uczuł, że niemowa wstając, wzięła go za rękę i wskazała sąsiedni, oświetlony pokój. Poszedł za nią.
Zaczęła pisać w zeszycie, który zawsze ze sobą nosiła.
Pytała, co znaczyły pieczęcie na sprzętach. Tedy odpisał szczerze.
— Jesteśmy zrujnowani — stryj wydziedziczył — długów więcej, niż wartość funduszu.
Wieść tę przyjęła spokojnie — i odpisała, że stryj je dał pięć tysięcy franków — z których jej pozostało jeszcze trzy — i że je im odda.
Roześmiał się — i odpisał, że powinna myśleć o sobie, bo oni jej nie będą mogli utrzymać — zawiadomił ją też — o propozycyi Maleckiej. Ruszyła ramionami.