Strona:PL Maria Rodziewiczówna - Barbara Tryźnianka.djvu/129

Ta strona została przepisana.

Była zupełnie o swój byt spokojna — utrzyma się z roboty koronek — bardziej się troskała o chorego — i stanowczo te trzy tysiące franków im odda — gdyż do nich należą.
Tedy jeszcze raz spytał ją — czy nic nie wie o funduszu stryja — i jeszcze raz odpowiedziała przecząco.
Spojrzeli potem na siebie i pokiwała głową z uznaniem dla niego — pisząc prędko:
— Vous aurez une rude besogne — de les nourir tous. Vous êtes brave.
Teraz on ruszył ramionami i odpisał, że sam sobie chleba nie umie zarobić.
Zdziwiła się: jakto, przecie musi, trzeba. Zniecierpliwiony — zostawił ją — i wyszedł do ogrodu.
Noc była rozmarzająca wiosennym urokiem. Tomek minął podwórze, sad — wydostał się w pole — i na skłonie rowu wyciągnął się — śmiertelnie znużony — i rozstrojony.
Jak długo tak leżał, nie zdawał sobie sprawy — wreszcie usłyszał szelest kroków — i cichy szept: paniczu?
Nie poruszył się, ani odpowiedział:
Zuzia znalazła go — usiadła obok i milczała.
— Idź stąd — wracaj do Drobiny — warknął.
— Co ja paniczowi tu szkodzę, że sobie