Strona:PL Maria Rodziewiczówna - Barbara Tryźnianka.djvu/135

Ta strona została przepisana.

się na siłach. Ojca jednak uspokoił i aż się Tomek zdziwił jak pan Feliks był dobrej myśli i otuchy.
Nazajutrz odbył znowu z Władkiem długą naradę — zdawał mu rządy na czas swej kuracyi z takim spokojem i pewnością jakby nic Zagajom nie groziło. Gdy Tomek wspominał o zapłacie i oddaleniu służby — machnął ręką lekceważąco.
— Władek to załatwi.
— Jeśli oni tak niefrasobliwie na to patrzą — po co ja się o to troszczę — pomyślał Tomek. Ostatecznie stary się wyskrobie i niech tę dziurawą nawę pcha i prowadzi, gdzie i jak chce. Muszą mi dać wikt i opierunek jako latorośli swego rodu, a robić nic nie potrzebuję — ani tu, ani w Warszawie. Na papierosy wygram w bilard.
Doktór Sabiński zjawił się w dniu oznaczonym — obejrzał raz jeszcze pacyenta, i zdecydował, że podróż znieść może.
Oczekując godziny odjazdu, ulokował się z cygarem w pokoju Tomka i zagłębił w czytaniu gazet.
— Zabrałeś już swoje manatki? — spytał.
— Niewiele mi zostało, bo co było lepsze Niemiec gospodarz zagrabił w Brunświku. Uratowałem tylko kolekcyę krawatów. Szelma komornik opisał skrzypce. Tych mi szkoda.