Strona:PL Maria Rodziewiczówna - Barbara Tryźnianka.djvu/139

Ta strona została przepisana.

Stała teraz na dróżce polnej — i cieszyła się widokiem swych dziesięciu krów, wracających z koniczyska do wieczornego udoju, gdy zwrócił jej uwagę jakiś mężczyzna wśród brzóz. Poznała Tomka Gozdawę — i ruszyła ku niemu. Zeszli się u wrótek ogródka i powitali się, jak dobrzy już znajomi.
Kiwnęła mu też życzliwie głową niemowa, siedząca na ganku i zajęta łuskaniem grochu.
— Jeszcze uczy panią koronek? — spytał.
— Gdzie to latem na to czas. Roboty tyle w ogrodzie i z mlekiem. Pracuje za trzech. Dobry interes zrobiłam dzięki państwu, żem ją dostała.
— Przyszedłem pani inny dziś interes zaproponować.
— To niechże pan mówi — albo lepiej niech pan chwilę spocznie, z nią po francusku się zabawi — a ja co pilniejsze przy wieczornym obrządku załatwię, bo w Drobinie niema służby.
— Owszem — zaczekam. Nie pilno mi — ani co mam do roboty. Zagaje jutro na licytacyi — więc tam nie moje już kradną i marnują.
Malecka pokręciła frasobliwie głową — i odeszła. Głuchoniema wydobyła swój zeszyt — i rozpoczęli piśmienną rozmowę. Spytała go o rodzinę — i dowiedziała się, że ojciec żyje i stara się o posadę, gdzieby nie trzeba było nic robić ani nic umieć, i że prawdopodobnie przez protekcyę dostanie. Że matka dogląda ojca,