Strona:PL Maria Rodziewiczówna - Barbara Tryźnianka.djvu/147

Ta strona została przepisana.

Stanęli naprzeciw siebie, i nagle zebrał w rękę jej włosy, szarpnął, potrząsnął. Pomimo bólu, patrzała jasno w jego złe oczy.
— Nie chce panicz, bym szła? Powiedzcie?
— Byłaś? — spytał zmienionym głosem.
A dziewczyna ramionami objęła go za szyję i śmiała się.
— Nie trza Zuzi warkoczów wydzierać, sokole cudny! Rozplecie Zuzia swe włosy, pod głowę pościele, żeby trawy nie kłuły! Moje miłowanie, moje jasne zorze — mój królewiczu!
— Byłaś? — powtórzył groźnie.
— Bijże, bij! niech się ucieszę — że o mnie stoisz! Bijże, bij! — jak swoją!
— Łgałaś, szelmo?
— A juści! Nie słyszałam nigdy z panicza ust — dobrego słowa — a ot — dopierom się ucieszyła! Taki panicz mądry, a oszukałam. Uwierzył — i bić chciał. Chodźcie — pokażę wam, którędym skrzypki wzięła. Już ciemno — pójdźmy!
Ruszyła naprzód, na przełaj — polami.
Przy sztachetach parku — wynalazła przejście nieznaczne — wśliznęła się, jak kuna, i poprowadziła go pod pałac.
Tam ze zwinnością wiewiórki wdrapała się na lipę u balkonu, dosięgnęła okna piętrowego — skoczyła do środka.
Ubawiony — poszedł za nią po tej karko-