Strona:PL Maria Rodziewiczówna - Barbara Tryźnianka.djvu/163

Ta strona została przepisana.

— То tak z nawyknienia. Ot — panu się chce używać, wydawać i nic nie robić — bo w waszych rodach takie było nawyknienie. Ja od dziecka w niedostatku byłam, w pracy — w wyrobku. Najprzód — to nie było grosza na wydatek zbytny, a że się biedę przeszło — to z tego nauka przyszła zbierać, ciułać, odkładać — na złą chwilę, a potem to już w krew weszło, w naturę. Muszę pracować, żeby zdrową być — a muszę zbierać — bo wydać nie umiem, nie potrafię. Nawet z tej Drobiny nie przeżyję dochodu, i tak się zbiera.
— I komu pani to zostawi? Rodzinie?
— Moja rodzina już bogata — bo w królestwie niebieskiem używa, na co sobie zarobiła. Żywym zostawię — pracującym, biedującym, słabym, chorym. Takich nie brak. Trzeba dużo, wiele zebrać.
Westchnęła, i wziąwszy kawałek kredy — poczęła na stole kreślić niezdarne cyfry. Zauważył Tomek, że o zasadach rachunku miała pojęcie zaledwie elemenarne.
Sporządził drugi egzemplarz swej fantazyjnej umowy — i podpisał.
Malecka wydobyła sznurkiem związane okulary — odczytała powoli — i położyła też swój podpis.
— Poproszę panią jeszcze o dwie przysługi: O miejsce na owe portrety, które, licho wie, na co kupiłem, i o opiekę dla mego psa. Zabiorę