Strona:PL Maria Rodziewiczówna - Barbara Tryźnianka.djvu/166

Ta strona została przepisana.

dzi рогa uciechy z życia — i potrzeby kwitnąć, jak jabłonie wiosną. Nie wolny nikt od tego, choćby mówił przeciwnie. Jeden za młodu sądzi i rezonuje — drugi na starość. Jeden rodziców potępia — drugi młodych od wszelkiego dobra odsądza. A wszystko to — niemądra rzecz jest. Bywają rodzice ladaco i dzieci takież. Ale prawda jedna jest: trzeba dobrym być i cierpliwym, i przeciw ościeniowi nie wierzgać.
— Pan powiada: nie trza dzieci płodzić i niech rodzice wcześnie umierają — a przecie i na pana przyjdzie moment, że pan się zakocha, jedną wybierze, umiłuje — i powie z głębi serca: błogosławiony żywot, który cię nosił, i piersi, które ssałaś — i ta, co pana pokocha — takoż z błogosławieństwem matkę pana wspomni. I w tem całego świata życie jest zawarte!
Tomek ramionami ruszył, ale nie rzucił cynizmu, który miał na języku, i wziął za czapkę, a że Kret szykował się też do odejścia, zwrócił się do Zuzi i rzekł:
— Weź go i zamknij, bo jadę stąd wprost na kolej — skąd konia do Zagajów odeślę.
Wziął psa na ręce, pogłaskał go, mówiąc:
— Kret tu zostanie, rozumiesz, pokrako, i będziesz tej pani posłuszny — i czekaj mnie!
Twardo, mocno uścisnęły jego rękę spracowane ręce obu kobiet — i wyszedł.
Gdy siadał na konia, zauważył przyczepione do siodła zawiniątko. To Zuzia mu oddała