Strona:PL Maria Rodziewiczówna - Barbara Tryźnianka.djvu/177

Ta strona została przepisana.

kolana, niezgrabnie po głowie pogłaskał — i umilkł. Nie umiał mówić, jeśli nie szydził.
A dziewczynka objęła go rękoma za szyję i poczęła się żalić.
— Ja taka nieszczęśliwa — tak mi nudno — tak smutno — taka jestem sama. Tak mi tutaj źle, i do Zagajów już nie wrócimy — i żywej duszy tu niema, żeby przemówić — żeby o mnie pomyślał kto! Mama tylko nudzi o zdrowie, ojciec wiecznie zajęty, Deniska gderze, jak małe dziecko — ciebie nigdy niema i ty drwisz — nie zagadasz po ludzku! Mój Boże, jabym chciała umrzeć!
— Nie mazgaj się, mała. Co ci za bieda. No, dobrze, już dobrze — obiecuję zaprowadzić cię do teatru, albo gdzie ci się zechce.
— I powiedz naprawdę! Mój złoty! Pan August nie drwił ze mnie?
— No, nie drwił — ale co cię on tak obchodzi? Jutro wyjeżdża i pewnie się więcej w życiu nie spotkacie.
— Za pół roku wróci, i błagał mnie, żebym mu obiecała, że pójdę za niego.
— Na to jeszcze będzie czas. Teraz zajmij się czem. W przyszłym tygodniu lekcye się zaczną — nie będziesz się tak nudzić.
— Ale ty będziesz dobry dla mnie? Prawda?
— No, będę, będę. Ale mi nie spazmuj.
— Ach, żeby ten jutrzejszy dzień minął.