dziom tym odebrał ostatnią otuchę — i ziemię — on — odda w obce ręce.
Wymknął się zaraz po obiedzie — i parę godzin przewałęsał się po mieście, aż przegryzł wewnętrzny niesmak, wmówiwszy w siebie — że w ten sposób — starzy będą mieli większy kapitał — i że się z losem pogodzą — z czasem.
Resztki wyrzutów sumienia zagłuszył hulanką u Szura. Był najweselszym z kompanii, grał, śpiewał, pił, prawił dowcipy, wymyślał najdziksze koncepty — i zabawa skończyła się nad ranem zupełną orgią. Wszyscy byli pijani i leżeli, jak trupy — on jeden trzymał się na nogach — i pożegnawszy ich parodyą pogrzebowego marsza, o własnych siłach zeszedł na ulicę — i wsiadł w dorożkę.
Powietrze podziałało nań osłabiająco — morzył go nieprzeparty sen — i napół przytomny przybył do domu.
Stróż, otwierając mu bramę — coś mówił, czego nie zrozumiał — i ruszył, słaniając się ze snu, kuchennemi schodami — dla niepoznaki.
Kucharka na jego widok plasnęła rękoma i też coś zaczęła prawić. Odtrącił ją — wszedł do swego pokoju i jak kłoda zwalił się na łóżko.
Obudziło go gwałtowne szarpanie i krzyk Terki. Odtrącił ją, bełkocąc.
— Poszła won!
Strona:PL Maria Rodziewiczówna - Barbara Tryźnianka.djvu/179
Ta strona została przepisana.