Strona:PL Maria Rodziewiczówna - Barbara Tryźnianka.djvu/180

Ta strona została przepisana.

Ale ona szarpała go dalej, krzycząc wśród łkań i jęku:
— Tomek, Tomek — obudź się, chodź, chodź, prędzej. Ojciec umiera, mamy nie można się docucić. Boże, Boże! Tomek!
Tedy oprzytomniał napół — i zwlókł się na nogi.
— Co? Co ci się stało?
— Ojciec umiera. Zagaje przepadły. Wieczorem przyszła depesza. Ojciec przeczytał i upadł w przedpokoju. Wpadłyśmy z mamą — nie miałyśmy siły podnieść. Deniska poleciała po doktora — ale dopiero o północy przyszedł. Ojciec bez mowy — straszny — cała twarz krzywa. Doktór mówi, że niema ratunku — mama mdleje bezustanku — a tu ciebie niewiadomo gdzie szukać. Chodź — zlituj się — ja się boję patrzeć na ojca, taki straszny.
Raptem Tomek wytrzeźwiał — wewnątrz zaczęło w nim coś dygotać, na skronie wystąpił pot.
— Co było w depeszy? — spytał rwącym się głosem.
— Masz, przyniosłam. Ledwie ją z rąk ojca można było wydrzeć. Ale to nieprawda? Powiedz — to nieprawda. Władek z rozpaczy tak napisał?
Tomek wziął papier, zmięty, przedarty:
»Zagaje stracone. Utrzymała się Malecka,