Strona:PL Maria Rodziewiczówna - Barbara Tryźnianka.djvu/183

Ta strona została przepisana.

Tomek nie spał — i pierwszy raz w życiu cierpiał — bo nie mógł opanować uczucia wstydu i jakiegoś lęku. Miał ochotę uciec z domu, wszystko rzucić — ludziom w oczy nie patrzeć.
A wokoło była ciężka cisza, przerywana niekiedy jękiem pani Feliksowej — szeptem służby — i monotonnym turkotem ulicy. Mijały tak godziny. O zmroku Tomek wstał ostrożnie, by nie obudzić Terki — zajrzał do ojca. Wyciągnięty nawznak, jakby już w trumnie — trwał w swej nieruchomości i grozie konania.
Z salonu zajrzała też Deniska.
— Może sprowadzić doktora? — pytał.
— Obiecał przyjść wieczorem. Pani trochę się uspokoiła, drzemie.
— Nie długo już tego. Wytrzymam. Im gorzej. Zajmę się chwilę gospodarstwem — pewnie pan Władysław rychło przyjedzie. Terka głodna. Tu oto klucze od biurka pana, proszę schować.
— Trzeba pewnie pieniędzy?
— Nie, nie. Mam dosyć — i im — tym dwojgu — już nic nie potrzeba.
Mówiła spokojnie, i bez łez miała oczy — tylko całą twarz skurczoną i zmienioną, i nie patrzała na Tomka.
— To dopiero katastrofa! — szepnął.
Pokiwała głową.
— Nie trzeba było tak robić, nie trzeba — zamruczała, odchodząc.