— Dziwnie mnie się pieniądze nie trzymają! — mruknął, gdy się przespał, i poszedł na obiad do garkuchni. Był znowu bez grosza, ale zbytnio się tem nie frasował, bo brzuchacz bardzo uprzejmie zaprosił go znowu do grania dla gości.
Wieczorem jeden z klientów zagabnął go z nową propozycyą.
— Stankowski potrzebuje drugich skrzypiec do swego kwartetu. U niego zarobiłby pan trzy fajgle za wieczór — a w karnawale i więcej.
Tomek się roześmiał.
— Szkoda, że nut wcale nie znam.
— Jakto?
— Gram sobie z głowy — niechcący!
— Nie może być!
— Wszystkie wiejskie muzykanty — takie same geniusze. Niewielka sztuka.
Pozostał u brzuchacza. Miał wikt, mieszkanie i starczyło na papierosy. Zostawało nawet coś niecoś srebrniaków po kieszeniach.
W dzień chętnie sypiał, lub leżał w łóżku, bo go odrzuciło od włóczenia się po ulicy. Zresztą było zimno — a nie miał paltota — i błoto przesiąkało do butów.
Gdy tak leżał pewnego popołudnia, coś zaczęło do drzwi chrobotać — i po długiem wojowaniu z klamką do pokoju weszło dziecko.
Strona:PL Maria Rodziewiczówna - Barbara Tryźnianka.djvu/202
Ta strona została przepisana.