Strona:PL Maria Rodziewiczówna - Barbara Tryźnianka.djvu/211

Ta strona została przepisana.

i używać — matka przy niej osiądzie — i będą jeszcze lekceważyć młynarza — i wmówią mu, że robią mu łaskę! Szkoda łez panny Deniski. Za rok będzie pani znowu niańczyć matkę i cerować Terki pończochy. Niech pani się uspokoi, to pani — szczęście wróci.
Gdy się jej pozbył, obiecawszy, że ją odwiedzi, bo usilnie go o to błagała — wyciągnął się napowrót na łóżku, co czynił zwykle, gdy był zmuszony myśleć. I tak, puszczając dym w brudny sufit, począł kłótnię i wymysły, urągania i złości sam ze sobą, jakby z wrogiem:
— Niby co myślisz! Dosyć ci tego zarobku z grania — no pewnie. Żarcie masz psie — ale masz — na katar kiszek z tego prędko zdechniesz, to głupstwo, bo możesz jeszcze prędzej złapać zapalenie płuc — i też zdechnąć. Ale robota w sam raz — nie wołowa, nie maszynowa. Żeby nie te paskudne, głupie baby. Ile ja ich mam: te dwie i pół w budzie oblepionej papierem, ta idyotka francuzica — te dwie tam gdzieś! No, ale właściwie — co one mnie mogą obchodzić. Niech to wszystko razem przepada — ja dla nich ani chcę — ani potrzebuję pracować. Jestem ojcobójca, zakała rodziny — czego mnie zaczepiają. A zresztą — co mogę robić — wolałbym przystać do bandytów, niż gryzmolić w biurze, a nie przystanę do bandytów, bo brzydzę się wszelkiej kanalii, bo śmierdzi i brudna — wszelkie zaś inne dla mnie przy-