Strona:PL Maria Rodziewiczówna - Barbara Tryźnianka.djvu/220

Ta strona została przepisana.

— Mój Boże — dla najdroższej istoty — to głupstwo nawet życie dać.
— Życie jest wogóle takie głupie! — rzekł Tomek — i z tem się pożegnali na rogu ulicy.
Zanim Tomek doszedł do domu, coś mu się odmieniło w głowie, bo rozbierając się, zdecydował.
— Mogą te Skorupy długo na mnie czekać i ta piżmowa panna też. Nie pójdę tam więcej!
I rzeczywiście wizyty nie złożył.
Ale w jakiś czas potem, wracając wieczorem ze szkoły szoferów, spotkał Motylską.
— Wyszłam na pana spotkanie, bo się bałam, że pan do domu — nie wróci, a tam nowina — powitała go.
— Jaki wuj z Ameryki, z milionem dla pani.
— Przyszła Francuska, ta, co to czasem bywa, z wesołą wieścią, że pana matka i siostra przyjechały i bardzo pana wyglądają.
— I pani to nazywa wesołą wieścią i leci pani z tem na ten psi czas. A cóż mnie to u licha może obchodzić. Przyjechały — to niech sobie jadą i siedzą. Było Francuzicę miotłą wygonić z jej nowiną!
— Ona czeka na pana.
— Psia krew. Muszę kogo zarżnąć — to mnie wsadzą na Pawiak — i tam mnie straż obroni od najścia familii. Żeby nie głód, tobym wcale do domu nie wstąpił — ano i przebrać się muszę.