Strona:PL Maria Rodziewiczówna - Barbara Tryźnianka.djvu/227

Ta strona została przepisana.

nie zmieniłam. Przeciwnie. Jestem dla niego lepsza teraz. Mnie go żal!
— Ale mu nie powiesz prawdy?
— Jeśli chcesz — powiem.
— Nie — nie chcę. — Muszę wyjechać.
— Ale wrócisz?
— Po co?
Panna Irena ukryła twarz w dłonie, z głuchym jękiem. Tomek się żachnął.
— Jak zaczniesz chryję czynić — odejdę natychmiast. O co możesz mieć do mnie żal.
— Mój Boże — tyś mnie wcale nie kochał! — szepnęła.
— Nie wiem, co nazywasz miłością. Pożądaliśmy siebie — i posiedli. Dalej co? Przecież nie możesz chcieć, żebyśmy dlatego sprzęgli się na dożywotnie ciężkie roboty — to jest zawarli sakrament małżeński. Rozstaniemy się, jak ludzie po uczcie — jeśli się jeszcze w życiu spotkamy, powtórzymy biesiadę i zachowamy o sobie dobre wspomnienie wiosennego upojenia. Słuchaj — mam tę noc wolną — wezmę samochód kolegi — i pojedziemy za miasto. Chcesz?
— A jutro?
Wstał zniecierpliwiony — tedy chwyciła go za rękę.
— Nie gniewaj się! Cierpię! — szepnęła.
— Wstąpię do domu — czemś się wytłóma-