Strona:PL Maria Rodziewiczówna - Barbara Tryźnianka.djvu/239

Ta strona została przepisana.

zielenią kartofle, koniczyny dostały barwy — łąki falowały, jak woda. Bywały ciepłe dni — rośne ranki i wieczory — wonne noce — ziemia była, jak w godach, strojna.
Pewnego popołudnia do Żerańskiej cegielni przyszedł od miasteczka pieszo człowiek obcy — z ubrania miastowy robotnik — bo miał surdut na bluzie — kamasze na nogach — a na głowie czapkę siwą — samochodową.
Nie miał ani rękawiczek — ani krawatu i koszulę kolorową bez białego kołnierza.
Przyszedł, rozejrzał się po robotnikach — i wypatrzył strycharza, który komenderował wybieraniem cegły z pieca.
Ten i ów spojrzał na przybysza, ale że robota nagliła, nikt nie zaczepił i on też nikogo nie witał, i z rękami w kieszeniach i czapką na głowie — stał — jak ktoś, co ma dużo czasu.
Był dobrze wyrośnięty — młody — na twarzy przystojny — z suchym profilem — i oczami dziwnie bystremi. Siwe były — i patrzały zuchwale z pod kanciastego czoła i mocnych brwi. Usta, szczęki były samowolne i silne. W całości chłop, którego w zwiadzie czy okazyi niebezpiecznie by było mieć za przeciwnika.
Nareszcie strycharz go spostrzegł, zauważył, i z daleka zainterpelował:
— A czego tam? Wędrowny?
Tamten nie raczył odpowiedzieć. Obszedł szopy, zapasy gliny, gotowe szychty cegieł —