Strona:PL Maria Rodziewiczówna - Barbara Tryźnianka.djvu/246

Ta strona została przepisana.

dziewkę do doju, obejrzał każdą sztukę inwentarza. Do śniadania zasiadł na ławce pod domem — i gdy słońce weszło — poszedł za pługami w pole.
O godzinie dziesiątej mała Walerka przybiegła z ogrodu do siostry z wieścią, że na granicy słychać jakiś zgiełk — i widać gromadę ludzi.
Kacper, przypędziwszy krowy do popołudniowego odoju, miał minę rozpromienioną i wnet rozpoczął opowieść:
— Dostali mieszczanie. Skończyła się wygoda. Wleźli swoim zwyczajem — aż w koniczynę, a tu »rzuńca« zaszedł ich od miasteczka i zajął bydło — i sam pędzi do folwarku. Rzucili się do bitki, pięciu było — to jak przyskoczyli, on pierwszemu pałkę odebrał i najbliższego przez plecy jak złoił — to aż przysiadł. A tu z za krzaka strażniki wyleźli i na nich — bo widzieli, jak to było. Zaraz tam ich wzięli do protokołu, a bydło do gminy. Powiadają, że do kryminału pójdą, a stratę rzuńca podał na sto rubli — co osobno sprawa będzie. Pono on naprzód sobie tych strażników zamówił. Oj to to to! poskrobią się mieszczany w kudły.
Przyjechali parobcy na obiad — i za nimi Tomek. Gdy zażądał od Hanki wydania obroku, przyniosła mu pęk kluczy i poszła za nim do spichrza. Była zawstydzona i rzekła zcicha:
— Ale owsa starczy ledwie na tydzień.