dzić — zauważył pan. — Może jesteście, wypadkiem, szoferem?
— Wypadkiem mogę być.
— A to traf. Wypędziłem właśnie mojego, bo już zanadto kradł. Może jesteście bez miejsca. Macie świadectwa?
Mówił urywano, z akcentem — widocznie nerwowy, niecierpliwy i udawał, że pomaga, unikając jednak dotknięcia do brudnych części.
Tomek obręcz zmienił, obejrzał starannie maszynę i rzekł:
— Można jechać.
Pan sięgnął do kieszonki od kamizelki i dobył rubla.
— Macie tu na piwo, a jeśli macie dobre świadectwa, to się zgłoście do Stradynia.
— Dziękuję panu za rubla, ale jeśli panu do Stradynia droga, to usłużę za szofera, bo właśnie tam idę.
— I owszem, i owszem. Pokażcie, co umiecie.
Wsiadł do powozu. Tomek z uczuciem przyjemnem ujął za kierownik i pomknęli.
Za lasem dwór się wyłonił okazały — nad rzeką — uwieńczony wieżą kościoła, rozpełzły szeroko — w osadę — prawie miasteczko.
Przemknęli groblę, minęli murowany młyn — sygnał samochodu wzbudził dziki popłoch wśród ludzi i koni, i zatoczywszy ostre
Strona:PL Maria Rodziewiczówna - Barbara Tryźnianka.djvu/263
Ta strona została przepisana.