Strona:PL Maria Rodziewiczówna - Barbara Tryźnianka.djvu/275

Ta strona została przepisana.

dze już stan pól, płotów, budynków — teraz badały sprzęty, twarze kobiet — i coraz to biegły do drzwi, jakby kogoś wyglądając.
Ale kręciła się tylko Walerka, szykując herbatę — więc wreszcie zapytała:
— Chłopcy wasi nie w domu?
— Pracują już. Młodszy w leśnej administracyi, starszy przy rektyfikacyi — u hrabiego. Na niedzielę czasami tylko wpadną. Same my, jak zawsze! — rzekła Hanka.
— A to nie zgłaszał się tu do was latem mój znajomy — młody człowiek?
— Pan Gozdawa! — podchwyciła stara — a jakże — był — poratował nas — trzy miesiące tu z nami spędził — odżyłyśmy.
— A teraz go już niema?
— Jeszcze czasami zagląda — owszem — interesuje się — pod jego dyrekcyą kanały się kopią, ale gdzież mu było na takiej posadzie długo zostawać. Zresztą nudno mu tu było — nie dla niego nasze ubóstwo i smutek. Dostał posadę u hrabiego — przez jego protekcyę i chłopcy się wkręcili tam na służbę. Ale wszystko się skończy, gdy on zupełnie stąd wyjedzie — lada dzień podobno.
— Dokąd wyjedzie?
— Z hrabiostwem za granicę.
— Jakąż on tam ma służbę?
— Szoferem jest. Tysiąc rubli bierze rocznie.