Strona:PL Maria Rodziewiczówna - Barbara Tryźnianka.djvu/279

Ta strona została przepisana.

i administrator. Toć pan każdą rzecz obejmuje, jak uczony fachowiec! — rzekła, głową trzęsąc.
— Majster klepka! — ruszył ramionami.
Na podwórzu ją pożegnał. Coś go już rwało, niosło, że aż mu się twarz mieniła, aż kurczyły się rysy.
Zatrzymała jego rękę — i spojrzała w oczy.
— Ale jakby coś pana złego spotkało — to pan się do mnie zwróci. Ot — jak wtedy. — Niech pan się nie zżyma — przecie pan rad życiu?
— Nie wiem, czy to radość — ale chcę żyć. Dobrze, dziękuję pani — napiszę.
Koń stał osiodłany — wskoczył, zgarnął cugle i pomknął.
Malecka chwiała głową, patrząc za nim.
— Szkoda chłopaka, szkoda. Wicher go niesie — pewnie zły!
A Tomek gnał, jakby mu uciechą był przenikliwy deszcz, chmurne niebo — i błoto. Ledwie się z lasu wydostał, objął gorejącemi oczami biały pałac — i opuściwszy drogę, naprzełaj ruszył łąkami. Przy kanale stanowiącym granicę parku zerwał konia do skoku, wodę przesadził — bocznemi ulicami skierował się do stajen.
Gdy konia oddawał — rzekł doń masztalerz:
— Przybiegał lokajczyk z pałacu — po pana.