Strona:PL Maria Rodziewiczówna - Barbara Tryźnianka.djvu/282

Ta strona została przepisana.

— No, no. Ja nie bronię — tylko przed jutrzejszą ostrą jazdą — wyspać się. Hrabinie opowiadała panna służąca — jakaś jest — w tym folwarczku. Pewnie panna zazdrości!
— Nie wiem, czy zazdrości — ale kłamie.
Hrabia się zaśmiał skrzecząco — jego zmięta, wygolona twarz miała wyraz cynizmu.
Nie miał czterdziestu lat — a wyglądał na starca, gdy tak szczerzył żółte zęby wśród maski pobrużdżonej i bezbarwnej.
Tomek się wzdrygnął — oczy spuścił i wyszedł. Poszedł do swego pokoju w suterenie pałacu, gdzie mu lokajczyk przyniósł kolacyę. Ale potrawy stygły na stołe, a on wyciągnięty na łóżku patrzał w sufit i z twarzą skurczoną, sumował.
Z dala, ledwie szmerem, dochodziła od salonów melodya. To hrabina grała.
I nagle Tomek się zerwał, otrząsnął się, jakby zrzucił z siebie chandrę, siadł do jedzenia, a potem niewiele swych rzeczy złożył w kuferek i znalazłszy w nim na spodzie okarinę — włożył ją do kieszeni — zapalił latarnię i poszedł do garażu.
Tam przez parę godzin zawzięcie czyścił i cackał samochód, lubował się doskonałą precyzyą maszyneryi, i zdawał się tem tylko zajęty — aż ukończywszy, wyprostował się, przeciągnął — spojrzał w jedyne oświetlone pałacowe okno i rzekł zcicha.