Strona:PL Maria Rodziewiczówna - Barbara Tryźnianka.djvu/284

Ta strona została przepisana.

— Na pomyślną jazdę pan hrabia przysyła.
— Świat objedziemy bez jednej chyby! — zaśmiał się zdrowymi, białymi zębami, z ukłonem w stronę hrabiny.
Wypił, motor puścił, zasiadł u kierownika. Wowo, który go znał, zajął obok niego miejsce. Hrabia spojrzał na zegarek — ulokował się obok żony — ruszyli.
Słońce wybiło się nad mgły — zapłonęły tęczowe krople rosy po gałęziach, pęd powietrza wilgotnego, pachnącego rolą i liśćmi, objął płuca — samochód sunął, jak łódź po wodzie. Tomek się skupił we wzroku — i miał wrażenie, że jest przodownikiem-żórawiem — i tak pomknęli w daleki świat — ku słonecznemu południu — on na szaloną imprezę — pewny, że to on wybrał — i sobą rządzi — nieświadomy, że to los go ze mną zagarnął — aby się spełniło przeznaczenie.
Gdy w szalonem tempie mijał Żerań — mignął mu wózek — i owinięta w chusty postać Maleckiej — odjeżdżającej do kolei.
Na sygnał samochodu, wózek się zatrzymał na skraju drogi — i zdało mu się, że stara przeżegnała go krzyżem — schylił głowę — ale oczu nie odwrócił od linii drogi — upojony przestrzenią, pędem, szałem życia.
Gdy stanęli w Warszawie, hrabia ręce za-